piątek, 12 lipca 2013

Rozdział 5




Sierpień, 2239 r.


     Ciemność jest bytem koniecznym. Jest wyznacznikiem czasu, jego upływania. Dzieli nasze życie na chwile beztroski i zwątpienia. Moment życia oraz śmierci. Radość w niej odnajdują tylko niektórzy. Nieliczni, bo zdecydowana większość ludzi lęka się niepewnego. A ciemność jest wielką niewiadomą. Przeraża, ale równocześnie kusi z siłą nieporównywalną do niczego, co znane. Przyciąga jak zakazany owoc, który już raz zerwany i zmarnowany jest rzeczą niewybaczalną. Jednak czy ową ciemność można uznać za coś złego, całkiem odrzucić? Przecież wszystko zależy od ludzi, od ich podejścia, bo to sam człowiek jest winny wszelkim tragediom, które przytrafiają się mu w życiu codziennym. To on wyznacza własne ścieżki, a krocząc tą oblepioną ciemnością zbyt łatwo zgubić samego siebie.
     Ja jeszcze nie wybrałam swojej drogi, ale wydaje mi się, że od lat krążę wokół ciemności. Uciekam przed nią, wzbraniam się, a ona i tak raz po raz sięga swoimi mackami po mnie. Tak jakby nie potrafiła zrozumieć, że wcale jej nie chcę, objawia się w różnej formie. W efekcie błądzę w niej, potykając się i upadając. Ponoszę rany, które nie chcą się długo goić.
     Tym razem po prostu śnią mi się czarne oczy. Puste, bezdenne, martwe, przesycone złowrogą ciemnością. Nic innego nie może przedrzeć się do mojej nocnej krainy, bo to one zajmują całą przestrzeń. Choć budzę się raz po raz, to wcale nie przynosi oczekiwanego wytchnienia. Przeszkadza mi dosłownie wszystko - twardy kamień za plecami, ostry piach klejący się do spoconego ciała i ból. Piekielny ogień pożerający każdą tkankę mojego ciała. Czuję, że coś jest nie tak, a jednak na nowo pozwalam pochłonąć się snom. I oczy znowu się w nich zjawiają. I znowu włamują się do wszystkich snów, pełniąc tam główną rolę. Najczęściej po prostu na mnie patrzą, wywołując nieludzki lęk. Próbuję przed nimi uciec, ale podążają za mną krok w krok. Czasami tylko przemyka gdzieś ich właściciel, szczerząc ostrzegawczo zębiska i warcząc. Teraz w nich tonę. Widzę ciemną otchłań, która otacza mnie ze wszystkich stron. Czuję potworne zimno, przeszywające do głębi. Pragnę wypłynąć ku górze. Desperacko macham zdrętwiałymi nogami oraz rękoma, ale czuję, że pomimo tych ruchów zanurzam się coraz głębiej. Lodowata woda dostaje się do moich ust oraz nosa, wlewa do płuc, dusi. Domaga się mojego życia niczym krwiożercza bestia.
- Chodź do mnie. Przecież wiesz, że tak będzie lepiej - szepcze Czarna Pani. Uśmiecha się dobrodusznie niczym matka do nieposłusznego dziecka. Ja kręcę głową, pragnę się od niej odsunąć, ale ona przytula mnie do siebie z jeszcze większą zażartością. Zasłania bladą dłonią topielca moją twarz, gładzi po policzku długimi szponami, znacząc skórę krwawymi śladami. - Nie bądź nierozsądna. Życie nie jest dla ciebie, nie taki scenariusz napisał dla ciebie los. Jesteś moją córką, oddaną służką. Bunt nic ci nie da, Inezzz.
     W naiwnym geście zasłaniam uszy, aby uwolnić się od jej słów, które niczym tysiące maleńkich sztylecików ranią moją duszę i przelewają do niej truciznę, osłabiają wolę walki. Powoli dociera do mnie, że tym razem poniosę klęskę. Nie przeciwstawię się jej. Ciemność brutalnie wdziera się do mojego organizmu, oblepia serce. Spowalnia jego pracę, narzucając swój własny rytm.
- Pomocy! - próbuję wołać ostatkiem sił, gdy dostrzegam na brzegu jakieś postacie, ale z ust wydobywa się tylko niewyraźny bulgot. Poczwara śmieje się melodyjnym śmiechem, który pieści uszy niczym zgubny śpiew mitycznych syren. Ona jednak nie przypomina takiej syreny. Jest zwodniczo piękna, a jednocześnie niepokojąco normalna. Ma długie ciemne włosy, które falują wokół niej na wzór morskich wodorostów. Ludzka twarz ma łagodne rysy, choć to tylko pozory. Prawdę skrywają jej oczy. Są czarne, lecz iskrzą się jak diamenty lub gwiazdy na nocnym niebie. Nie widzę w nich przyszłości ani przeszłości, ale własną zagładę. Nie mogę teraz zginąć! Nie w taki sposób! Wymachuję rękami, próbując zwrócić na siebie uwagę. Nikt nie reaguje. Może nie słyszą? Ale przecież wyraźnie jeden z nich patrzy prosto na mnie, ma twarz odwróconą w moją stronę. Stoi z boku i bezczynnie się przygląda. Wydaje się znudzony całą sytuacją, podczas gdy jego towarzysze rechoczą ze śmiechu.
- Słyszą, ale nie chcą zawracać sobie tobą głowy - tłumaczy niecierpliwie zmora. - Wiedzą doskonale kim jesteś, a ty dowiesz się tego w swoim czasie, kochanie. Zrozumiesz wszystko i będziesz mi oddana, wdzięczna po wieczność, gdy ludzie będą konać w cierpieniu za twoją sprawą. Zgnieciesz ich wszystkich z moją pomocą. Przygotujesz glebę na nastanie nowych czasów, na narodziny nowych stworzeń. Lepszych i silniejszych. Słabsi odpadną w przedbiegach. Do nich przypisana jest śmierć. Odejdą w nicość, ich ciała ulegną upływowi lat i zostaną zeżarte przez robactwo, a reszta będzie świętować nieśmiertelność. Sama zobacz jak kruche jest życie niegodnych.
     Przestaję się dusić, leniwie unoszę się na wodzie, a zmora wypełza na ląd. Widzę, już widzę wszystko. Mam dokładny podgląd na całą sytuację. Potrafię nawet rozróżnić kolejne postacie przybywające nad brzeg. Nie znam ich prawie wcale, ale jedną osobę rozpoznałabym wszędzie. Przez krótką chwilę łapię z nim kontakt wzrokowy i nagle wszelkie chęci do życia i dalszej walki mnie opuszczają. Jared! Jared, co oni z tobą zrobili? Dlaczego stoisz z tymi stworami i zachowujesz się jak ktoś całkowicie inny? Gdzie błękit twych oczu? Bo znikł! Zastąpiła go potworna czerń. Pochłonęła wszystkie drobne, żółte plamki, którymi była usiana jego niebieska tęczówka, a w których tak często się zatracałam. Jeszcze nigdy wcześniej nie dzieliło nas tak wiele.
     Czarna Pani jest coraz bliżej, a on nie reaguje. Patrzy na mnie z okrutną obojętnością, która z wolna przeradza się w nienawiści. Stwór staje na dwóch nogach tuż za nim i nagle się zmienia. Już nie wygląda jak czarnowłosa, młoda kobieta. Teraz przypomina... mnie samą. Ma moje oczy! Moje zielone oczy, moje różane usta, ciemnobrązowe włosy. Ale to nie ja! To nie mogę być ja. Patrzę i nie dowierzam, gdy stworzenie czepia się o ubranie Jareda. Moimi palcami, lecz przyozdobionymi teraz ostrymi szponami rozszarpuje skórę, rozdziela tkanki, niszczy mięśnie. Krew spływa strużkami po ciele chłopaka. Łączy się w jedno, po chwili znowu rozdziela na strużki. Widzę, że on cierpi. Chwieje się na nogach, a potem upada na kolana. Dławi się własną posoką, a wrzask przepełniony bólem wyrywa się z jego gardła. A moje, nie jej, usta układają się w uśmiech. Szaleńczy śmiech wydobywa się spod rozchylonych warg, a dzika radość ogarnia mnie całą. Chcę więcej! Niech cierpi, niech wszyscy cierpią i giną! Bestia zerka z triumfem w oczach w moim kierunku, po czym chwyta Jareda za głowę i jednym ruchem ją urywa. I właśnie wtedy przychodzi otrzeźwienie. Przerażanie mnie paraliżuje. Chcę krzyczeć, ale nawet tego już nie potrafię. Tafla wody pode mną znowu się otwiera, a ja do niej wpadam. Tonę. Słone łzy rozpaczy spływają po policzkach, mieszają się z zabójczą wodą. Cicha toń pochłania mnie do środka, zamyka w swoim wnętrzu. Przełyka, trawi. I kiedy myślę, że już po mnie, nagle czuję mocne szarpnięcie. Potem kolejne i kolejne. Pragnę się od nich uwolnić, ale one nie ustają. Wręcz przeciwnie - wzmacniają się, a ja już nie mogę dłużej wytrzymać. Ostatni krzyk wyrywa mi się wreszcie z mojego gardła.
- Inez! Inez! Obudź się, już!
     Co? Przecież ja nie śpię. Ja tonę. Umieram! A może już umarłam? Może to anioł stróż próbuje przeprowadzić mnie bezpiecznie w lepsze miejsce? Może zaraz spotkam rodzinę? Mamę, tatę i dziadków. O, i kochanego kundelka - Hathi. On też tu będzie?  A Jared? Gdzie jest mój Jared? On naprawdę zginął? To ja go zabiłam? Może to jednak piekło stanęło przede mną otworem? Nie! Nie chcę tu być bez niego! Nie, Aniele, nie pozwól by coś nas rozdzieliło. Strach pojawia się ze zdwojoną siłą. Tak bardzo się boję. Dławię się własnym szlochem, a potem czucie powraca. Zarzuca mnie milionem różnych doznań, choć zdecydowanie najsilniejszy z nich jest ból. Czy tak będzie już zawsze? Wieczne cierpienie? Może właśnie na to zasłużyłam? Przez swoją bierność, przez ciągłe uciekanie?
     Czuję czyjeś silne dłonie na własnych ramionach, które ściskają mnie i gwałtownie potrząsają moim ciałem. Właśnie to zmusza mnie do otwarcia oczu. Z trudem podnoszę ociężałe powieki i w mroku dostrzegam przed sobą przerażoną twarz Jareda. Chłopak, gdy to widzi, oddycha z ulgą i przytula mnie do siebie mocno. Ja wciąż nie wiem, co się dzieje. Czuję jak tętno w moich żyłam zdecydowanie wzrasta, a krew szumi mi w uszach, ale tego nie rozumiem. Nie rozumiem niczego. Skąd ten paniczny strach? Skąd przypływ adrenaliny? I skąd odraza w stosunku do Jareda? Muszę walczyć z chęcią odepchnięcia chłopaka od siebie. Wciąż przed oczami mam wizję jego głowy turlającej się po podłożu i bezwładnego korpusu upadającego na glebę, zalewającego ją krwią.
- Już spokojnie. - Jared jakby nie dostrzegał mojej niechęci co do niego, tuli mnie i próbuje uspokoić. - To był tylko zły sen, koszmar. Nie musisz się niczego bać. Jestem przy tobie.
     Nie, tak nie może być. Przy mnie zginiesz! Nie rozumiesz tego?! Uciekaj! Próbuję wstać, ale gdy tylko przenoszę ciężar ciała na prawdą nogę, natychmiast upadam pod wpływem nagłego bólu. Zaciskam zęby, a w oczach zbierają się łzy.
- Ej, spokojnie. Nie wstawaj, bo zrobisz sobie krzywdę.
- Nic ci nie jest? - pytam słabo, nie zwracając uwagi na jego słowa, na co on wybucha zduszonym śmiechem.
- Mi? To ciebie zaatakowało to coś na pustyni. Nie pamiętasz? No dobrze, może to wina temperatury. Widzisz, w nocy miałaś potworną gorączkę i strasznie krzyczałaś. Musiałem pilnować, abyś nie ściągnęła na nas zbyt dużej uwagi ani nie zrobiła sobie krzywdy - tłumaczy dalej chłopak, niezrażony moją zagubioną miną.
- Gorączkę? - szepczę cichutko. Ciężko mi to wszystko poukładać sobie w głowie. Przez cały czas było mi zimno, lodowato. Skąd zatem gorączka?
- Potworną. - Dotyka mojego czoła, z czułością odgarnia zbyt długą grzywkę z oczu. I patrzy, a ja widzę w jego jasnych, błękitnych tęczówkach bezgraniczną troskę i miłość. Przez niego czuję się taka malutka, jeszcze mniejsza, niż do tej pory. On sam wygląda na potwornie zmęczonego. Sińce pod oczami są jawnym dowodem nieprzespanej nocy. - Jednak teraz znowu spadła. Inez, co się dzieje? Noga już nie krwawi, ale może wciąż cię boli? Nie mam nic przeciwbólowego. Musisz to wytrzymać.
     Jego słowa docierają do mnie jakby z daleka. Widzę, że porusza ustami, ale słowa które z nich wychodzą stają się coraz cichsze i cichsze. Znowu otacza mnie ciemność, choć bronię się przed nią ze wszystkich sił.
     Podobne sytuacje mają miejsce jeszcze kilka razy. Potem wszystko wraca do normy. Względnej normy. Noga wciąż boli, ale ból ten nie pozbawia mnie przytomności ani nie wywołuje absurdalnych koszmarów. Staje się minimalny, a ja biorę to za dobry znak.
     Kilka godzin później siedzimy przy skromnym posiłku i ustalamy dalszy plan działania. Jared chce jeszcze zostać w tym samym miejscu, a przynajmniej tak mówi. Sama dobrze wiem, że to jest najgorszy pomysł z możliwych. Chłopak upiera się przy nim tylko ze względu na mnie. To czysta głupota, ale niewiele mam do powiedzenia. Bez jego pomocy i tak zbyt daleko bym nie doszła. On to chyba wie, bo wygląda na usatysfakcjonowanego oraz dziwnie spokojnego. Dlatego dalej siedzimy w cieniu rzucanym przez wielki głaz. Zachowujemy się tak jakby problem żywego trupa pełzającego gdzieś po pustyni wcale nas nie dotyczył.
- Pójdziemy teraz na południe - mówi stanowczo, bawiąc się kosmykiem moich włosów. Przymykam oczy, rozkoszując się jego dotykiem i starając się nie myśleć o niczym innym, szczególnie o poprzednim koszmarze. Tak, uznałam go za zwykły koszmar wywołany natłokiem wydarzeń. - Jak dobrze pójdzie to jutro powinniśmy dotrzeć do tamtej ściany. Wejdziemy do kanionu i dotrzemy do... Hej, co tam jest?
     Fascynacja w jego głosie natychmiast zmusza mnie do reakcji. Szybko otwieram oczy i zerkam w kierunku, w którym i on patrzy.
- Oh... - Tylko tyle jestem w stanie wydusić. To co widzę jest niemożliwością, zwykłą fikcją. Daleko przed nami rozpościera się coś, co burzy równą linię horyzontu. Jest to znajome, ale tak nieprawdopodobne, że nie mogę dać temu wiary. Zielone liście kołyszą się na wietrze, w oddali słychać świergot ptaków. Las? Przecież są rzadkością. Skąd więc do diabła wziął się on na środku pustyni? Zamiast radości, czuję potworny niepokój. Wiem, że to nie jest normalne zjawisko.
- Co o tym myślisz? - pyta Jared. Przenoszę na niego wzrok i widzę, że już podjął decyzję. Dostrzegam determinację na jego twarzy. Chłopak chce zaryzykować i udać się właśnie w tamtą stronę. Rozumiem go, ale zdrowy rozsądek podpowiada mi, że powinniśmy trzymać się z dala od tego miejsca. Jednak mój sprzeciw nic tu nie da. Zdaję sobie sprawę, że to jedyne wyjście. Muszę zacisnąć zęby i po raz kolejny zdać się na ślepy los.



Tak, rozdział miał być dopiero 20, ale że wczoraj wieczorem dopadła mnie wena, to udało mi się coś sklecić, wiec publikuję wcześniej. Błędy niby sprawdzałam, ale mogą się jeszcze pojawić, bo publikuję na świeżo. I wiem, wiem znowu mam u was zaległości, ale już pomału je ogarniam. Zwłaszcza, że leń chyba definitywnie minął. Mam nadzieję, że ogólna niechęć do robienia czegokolwiek nie powróci, bo mam masę planów!